• Gdy dwa lata temu czytelników zelektryzowała wiadomość o nowym tłumaczeniu kultowej już „Ani z Zielonego Wzgórza”, to zadziało się bardzo dużo. Mnóstwo różnorakich opinii, od zachwytu, po poddanie w wątpliwość sens kolejnego przykładu — tym razem, wiernego oryginalnemu nazewnictwu. I tak w nasze ręce trafiła „Anne z Zielonych Szczytów”, którą naprawdę pokochałam. Od dłuższego czasu marzyłam o skompletowaniu całej serii, nigdy nie nadarzała się odpowiednia ku temu okazja. Najwidoczniej musiałam poczekać na Annę Bańkowską i jej tłumaczenia, przepięknie wydane. • To już tom szósty, wypełniony przygodami nie tylko rudowłosej bohaterki, ale też jej bliskich. Anne wraz z ukochanym mężem, Gilbertem, oraz piątką ich dzieci (do których wkrótce dołącza Rilla) wprowadza się do nowego domu, poetycko nazwanego Złotymi Iskrami (z poprzednich przekładów znanego jako Złoty Brzeg). Przed rodziną nagłe perypetie, choćby wizyta niesympatycznej ciotki Gilberta, i, co gorsza, małżeński kryzys Blythe’ów. A dobrze wiem, że sporo czytelników, na przestrzeni lat, było rozczarowanych tą fabułą. Czy słusznie? • Rozumiem, skąd pewna niechęć do takiego poprowadzenia akcji. Anne, choć nadal marzycielska, spotyka na swojej drodze bolączki dnia codziennego, dojrzewa, zmienia się na różnych płaszczyznach, co miłośnikom twórczości kanadyjskiej pisarki chyba trudno zaakceptować. Osobiście uważam, iż Maud Montgomery z czasem nadała jej bardziej ludzkiego rysu. Oczywiście, równocześnie Wyspa Świętego Edwarda jest odcięta od naszego pojmowania współczesności, z dobrocią drzemiącą w każdym człowieku, poczuciem, że wszelkie problemy można ostatecznie rozwiązać. Jednak nie wiem, czy ja w ogóle chcę wychodzić z krainy pełnej ciepła oraz zrozumienia. • Z tego miejsca chciałabym też pogratulować Annie Bańkowskiej, która nie przeraziła się wszystkich negatywnych komentarzy, sugerujących, iż „ruszyła świętość”. Tłumaczenia są naprawdę świetne, mimo mojego sentymentu do tych zakorzenionych w naszej literackiej kulturze. Seria zasłużyła na odświeżenie, nie tylko w sensie graficznym. Gorąco zachęcam, aby dać szansę nowym wydaniom, zakochać się w Ani jeszcze raz. Może po wielu latach? Tym razem, pod jej prawdziwym imieniem. Byle nie „Andzia”, byle nie zapomnieć o jednej literce na końcu! A ja? Naturalnie, czekam na następny tom. Feeria barw cudownie prezentuje się na półce!

Projekt współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego
Dotacje na innowacje - Inwestujemy w Waszą przyszłość
foo